(c) fot. J. Różycki
|
Trasa
w wyprawie do Wenecji
|
Razem jechaliśmy pierwszy raz. Ale chyba wyszło nam to całkiem nieźle.
Pokłóciliśmy się po drodze tylko kilka razy ;). Całą trasę opracował Robert
i wyszło mu to rewelacyjnie. Cały czas pilnował mapy i dbał byśmy nie pobłądzili.
Może wydaje się Wam to łatwe, ale zdarza się Austriakom tak oznakować trasę,
że nie można się połapać.
UWAGA - będzie teraz dobra rada. Jeśli wybieracie się
w trasę za granicę (zwłaszcza Austria) to unikajcie dużych miast.
Naprawdę warto je omijać, bo traci się w nich mnóstwo czasu i bardzo łatwo można
zabłądzić.
No chyba, że planowaliście przez nie przejazd, żeby np. coś tam zobaczyć.
Ale jeśli to ma być tylko przejazd tranzytowy, to radzę tak zaplanować trasę, żeby
omijać większe miasta.
Trasa
Jak już wspomniałem całą trasę planował i pilotował Robert, więc nie pamiętam
dokładnie którędy jechaliśmy. Napiszę tylko to co pamiętam i to co mi się wydaję,
że pamiętam.
Generalnie założenie było takie, żeby dojechać do Wenecji i wrócić (już nie
koniecznie na rowerach) w ciągu dwóch tygodni. Pod uwagę trzeba było wziąć,
że jedziemy przez Alpy.
No więc Robert opracował plan, w którym jednak nie mogło wyskoczyć nic
nieprzewidzianego i którego musieliśmy się dokładnie trzymać, żeby zdążyć wrócić.
Przypomnę, że byliśmy ograniczeni urlopem.
W piątek prosto z pracy pojechaliśmy z całym bagażem na dworzec i z Poznania
pojechaliśmy w do Międzylesia pociągiem. Tam zanocowaliśmy, by w sobotę rano ruszyć
na naszą wyprawę. Już nie będę pisał, że jeszcze przed granicą coś tam nie zagrało
w moim nowym łańcuchu i mieliśmy pierwszą przerwę techniczną w celu usunięcia jednego
niesprawnego oczka. Ale Robert jest w tych sprawach fachowcem i była to krótka przerwa.
Później krótki przejazd przez granicę... i wyruszyliśmy.
Czechy
Na początku w Czechach mieliśmy też nieźle ciężką drogę, bo po górach. Ja w ten
pierwszy dzień dostałem nieźle w kość - do tego stopnia, że pod niektóre górki nie dawałem
rady podjechać i musiałem rower podprowadzać. Tyle, że ja przeważnie mam w pierwszym dniu
kryzys, który mi później mija (aż do ostatniego dnia, gdzie tuż przed metą też zawsze mam
kryzys). Generalnie jednak dojechaliśmy tego dnia do Brna, gdzie nocowaliśmy.
Czułem się naprawdę wypompowany i wszystko bardzo mnie bolało. Następnego dnia - a była
to niedziela od rana zwiedziliśmy trochę miasto, poszliśmy do kościoła chwilę się pomodlić
i generalnie wyjechaliśmy tego dnia bardzo późno. Tym razem było już prawie po płaskim więc
jechaliśmy trochę szybciej. Przed granicą z Austrią poszliśmy jeszcze na obiad do knajpy
więc znów się trochę wydłużyło. Później granica - strażnicy pytali nas o pieniądze
na czas pobytu w Austrii. Pokazaliśmy im karty Visa i dali nam spokój.
Austria
Musieliśmy dojechać jeszcze tego samego dnia aż do Dunaju, żeby trzymać się planu.
Zajęło nam to dosyc dużo czasu, tym bardziej, że trochę go zmarnowaliśmy a Czechach.
Czas nadrabialiśmy na ostatnich 60 km, które przejechaliśmy naprawdę bardzo szybko, jak
na taką ilość bagażu, który mieliśmy ze sobą. Tego dnia pod koniec lekki kryzys miał
Robert, ale pół czekolady rozwiązało problem. Niestety nad Dunaj dojechaliśmy wieczorem
i nie znaleźliśmy campingu mimo, że był zaznaczony w tym miejscu na mapie. Tego dnia
pierwszy raz sie pokłóciliśmy. Wyniknęło to ze zmęczenia, późnej godziny i nazywania
przez miejscową ludność camingiem miejsca na piknik.
Ominęliśmy Wiedeń, żeby nie tracić czasu - pojechaliśmy w stronę miejscowości Graz
i dalej Villach.
Tutaj kończy mi się pamięć co do nazw miejscowości w których nocowaliśmy i przez które
jechaliśmy.
Niedługo później zaczęły się góry i upały (o upałach piszę w części
Jedzenie i zakupy w części o przerwach obiadowych)
Pierwsza przełęcz od zera do 800 m npm. (tak mi się
wydaje). Oj było ciężko - dosyć strome podjazdy (+- 10 %), jeszcze brak doświadczenia w jeździe
w tak wysokich górach zrobiły swoje. Później druga przełęcz, tym razem na 1005 m
zobacz foto. Ale przełęcze mają to do siebie, że najpierw się
jedzie pod górę, a później z górki - co widać na fotce.
Dalsza austriacka część to generalnie ciągle "pod górkę i pod wiatr", aż w końcu
dojechaliśmy do granicy.
Włochy
No i dojechaliśmy do Włoch zobacz fotkę . Granica
znajdowała się na podjeździe na kolejną przełęcz, ostatnią w tamtą stronę. Później już było tylko z
górki - jechaliśmy do Wenecji z noclegiem po drodze - chyba w miejscowości Udine.
Tam spotkaliśmy bardzo dużo Polaków podróżujących po Włoszech.
ostatni etap przed Wenecją przejechaliśmy naprawdę expresowo. Tym razem
mieliśmy i z górki i z wiatrem. Do obiadu udało nam się przejechać 60 km (z kawą w kawiarence i
burzą po drodze)Po południu choć w lekkim kryzysie dość szybko dojechaliśmy do Wenecji, gdzie
zakwaterowaliśmy się na Campingu. Wieczorem rozszalała się burza i to już był koniec upałów
w czasie naszej trasy.
Wenecja
Wenecję zwiedziliśmy tramwajami wodnymi. Rowery zostawiliśmy na Campingu na którym kupiliśmy
całodniowy bilet na całą komunikację w Wenecji. Jest bardzo ładna, choć wszystko jest w niej
drogie - pod turystów. Na obiad zjedliśmy pizzę, która każdego z nas kosztowała
mniej więcej 90 zł i była taka sobie. Pogoda taka sobie - niby słońce, ale nie za ciepło.
Powrót
Z powrotem, postanowiliśmy sobie jeszcze przejechać przez najwyższą austriacką część Alp -
Wysokie Taury... A raczej tak zakładał plan, żeby wracając jechać do Salzburga,
przejechac granicę niemiecką
i do Polski wrócić pociągiem na bilet weekendowy. No muszę przyznać, że było nieźle ;-).
Pogodę mieliśmy bardzo zmienną - pierwszy etap wyjazd z Wenecji w stronę gór w upale.
Później temperatura nieco spadła i dało się jechać. Zrobiliśmy tamtego dnia 110 km i mieliśmy
szanse zrobić więcej, ale zaczęło lać. I lało do godz. 13 dnia następnego. Spaliśmy dzięki
uprzejmości jednej pani w jej prywatnym domku w górach. Plan nam się zaczął walić bo wiemy, że
musimy robić ok. 100 km dziennie, a tu już godz. 13 i ciągle pada.
Nagle przestało. Niebo ciągle zachmurzone, ale podjęliśmy decyzję, że jedziemy. Daleko
nie zajechaliśmy, znów leje. Jest potwornie zimno. Zakładamy długie spodnie. Siedzimy najpierw
w tunelu, a później na przystanku autobusowym. przestaje padać - jedziemy, znów upał, jezdnia
paruje, musimy stanąć, żeby się rozebrać.
Później na przełęczy 1500 m npm znów zaczął padać deszcz, temperatura spadła do ok. 5 stopni C
(temperaturę podaje mi mój licznik rowerowy - Trek Radar). Później ulewa - jedziemy bo nie
mamy się gdzie schować. Na nocleg docieramy cali zziębnięci i przemoczeni.
I dalej to samo, raz upał, raz zimno i deszcz. Jeszcze po drodze przełęcz 1200 m npm - w Austrii,
w upale - gdzie podjeżdża się dużo ciężej niż we Włoszech pod 1500 m.
A pózniej już tylko najwyższa przełęcz w Austrii - Hohtor
(fotka), gdzie trzeba podjechać, drogą
o podjeździe 12 % (fotka)
na wysokość 2504 m npm. To wyżej niż Rysy (2499 m npm). A później to już "z górki"
Nie licząc, że ostatniego dnia, żeby zdążyć do wieczora do Salzburga musimy znów jechać
w deszczu. Jest piątek wieczór, kończy nam się urlop.
Pociąg
Później to już pryszcz - z Salzburga do granicy niemieckiej jest 7 km. Ostatnie kilometry
na rowerze.
Jedziemy do Monachium pociągiem - musieliśmy kupić normalny bilet, bo weekendowe teraz są tylko
albo na sobotę, albo tylko na niedzielę.
Noc spędzamy na zamkniętym dworcu na jakimś zadupiu, a póżniej całą sobotę gonimy od pociągu
do pociągu bo te weekendówki obowiązują tylko na zwykłych pociągach, które mają krótkie trasy.
Czasem na przesiadkę mamy 2 minuty, a czasem czekamy dwie godziny. I tak dojechaliśmy do granicy
z Polską. jesteśmy prawie w domu. W Polsce czekamy pół nocy na pociąg do Wrocławia, a później
kolejne pół nocy na pociąg do Poznania - do domu.
nic dziwnego zatem, że po dwóch nieprzespanych nocach, po przejechaniu przedtem
ponad 100 km na rowerach, zasnęliśmy bykiem i obudziliśmy się jak pociąg ruszał z
Poznania w kierunku Szczecina. Prawie w biegu wyrzuciliśmy toboły, rowery i sami wyskoczyliśmy.
byliśmy w domu, po przejechaniu 1300 km na rowerze i wjechaniu na nim na wysokość
2504 m npm.
Jedzenie i zakupy
Noclegi
Kilka fotek
|